czwartek, 21 lipca 2011

Winston Groom - "Forrest Gump"

Trochę wstyd się do tego przyznać, ale do bodaj zeszłego roku nazwa "Forrest Gump"nic mi nie mówiła. Jednak w ramach zapoznawania się z klasykami kina obejrzałam wreszcie ten zachwalany pod niebiosa film. Po obejrzeniu go kilka razy, z zachwytem porwałam się na książkę. A że mówią, iż adaptacja filmowa jest zawsze gorsza od książkowego pierwowzoru, więc oczekiwania miałam wygórowane.
Mówiąc krótko - jestem zawiedziona. Książkowego i filmowego Forresta łączy to, że są idiotami, półgłówkami czy, jak kto woli, pacanami (to tylko garstka ciut obraźliwych określeń, Forrest znajduje na siebie miliony epitetów). Natomiast różni ich niemal wszystko. Gump w książce przeżywa zupełnie inne przygody, są one jednak dziwne i nieautentyczne. W filmie one wspaniale się łączą, wynikają jedna z drugiej, a książka to ciąg chaotycznych wydarzeń, bez specjalnego ładunku emocjonalnego. 
Oglądając Gumpa, czułam wzruszenie, trochę się śmiałam, ogólnie mówiąc zaangażowałam się emocjonalnie w akcję. W przypadku książki tak nie było.Książkowe postaci są blade, prawie pozbawione kolorów, cech charakterystycznych (szczególnie mówię tu o Jenny, która w filmie jest przecież tak wyrazista i nietuzinkowa).
Oczywiście nie myślcie, że powieść jest fatalna. Fantastycznym pomysłem jest koncept idioty, który doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej ułomności, jednak za wszelką cenę z nią walczy. Pragnie pokazać światu, że ludzie o niższym IQ także mogą normalnie żyć, pracować, kochać. Dodatkowo ciekawe jest też połączenie losów (nie)zwykłego człowieka z autentycznymi wydarzeniami najnowszej historii Ameryki. Idee są interesujące, jednak jak już zaznaczyłam, z ich wykonaniem u Grooma jest już gorzej. Podejrzewam, że tak krytycznym okiem patrzę na powieść, ponieważ film mnie zachwycił. Chciałam w książce znaleźć te same emocje, które towarzyszyły mi podczas oglądania adaptacji, ale niestety się to nie spełniło.
Powieść dość ciekawa, lecz bez fajerwerków - 4/6

sobota, 16 lipca 2011

Emily Bronte - "Wichrowe Wzgórza"

To nie jest typowy romans. Brak w tej powieści zalotnych spojrzeń, ukradkowych uśmiechów i rumieńców. Brak nieśmiałych pocałunków, które poprowadzą szczęśliwców wprost do ołtarza. Nie sięgajcie po "Wichrowe Wzgórza" jeśli oczekujecie miłej, naiwnej powieści na letnie, leniwe wieczory. 
Więc czym jest właściwie ta powieść? Po trosze sensacją, momentami horrorem czy też thrillerem. Właściwie przyszła mi do głowy pewna metafora, aby Wam tę istotę powieści uzmysłowić. Są to truskawki solidnie doprawione ostrą papryką, szczypiącym w oczy pieprzem oraz solą. Pozornie - mieszanka nie do przełknięcia. Mnie jednak bardzo smakowała ;)
Nie tego oczekiwałam. Dostałam jednak bez zbędnych ceregieli dosadne opisy pełnokrwistych bohaterów, bez żadnej tam idealizacji czy innej sakralizacji.
Historia tragicznych losów rodziny Earnshaw-Linton rozpoczyna się w chwili przygarnięcia pod swój dach małego chłopca o urodzie cygana, mrocznej i nieprzeniknionej, przez pana Earnshawa. Chłopiec otrzymuje imię Heathcllif. Jego niewyobrażalnie wielka i z pozoru chora miłość do Katarzyny, córki pana domu, doprowadza cały ród do zguby w iście katastrofalny sposób. A w tle upadku rodziny znajdują się tajemnicze i zamglone wrzosowiska, które są cichym obserwatorem zdarzeń.
Bronte nie szczędzi nam wyczerpujących opisów choroby psychicznej, znęcania się nad innymi, trup oczywiście ściele się często-gęsto. Szperając w internecie, dowiedziałam się, że wiele wątków z powieści to rzeczywiste zdarzenia, które miały miejsce w rodzinie Emily. Trochę mnie to zszokowało, bo myślałam, że tak tragiczna historia może rozegrać się tylko na kartach powieści, przy użyciu bardzo bujnej wyobraźni. 
Słowem - "Wichrowe Wzgórza" to powieść monumentalna, nie bez powodu wymieniana we wszelakich rankingach jako "must-read" czytelnicze. Wy także nie zapomnijcie dopisać tej powieści do swojej listy ;)
 
Moja ocena: 5,5/6

czwartek, 14 lipca 2011

Przytargane z biblioteki... :)

Co ja bym zrobiła bez mojej wspaniałej gminnej biblioteki no i oczywiście przemiłych Pań bibliotekarek, które pozwalają mi wypożyczać książki z nadwyżką? ;) Dziś stosik dość duży, ponieważ zawitałam w czytelni z listą książek, które chciałabym przeczytać. Z 27 pozycji zdobyłam 9, ale większość z mojej listy jest wypożyczona, więc prędzej czy później je dorwę ;) Nie przedłużając, oto mój pierwszy, premierowy stosik:
Od dołu:
1. Ann- Marie Macdonald - "Co widziały wrony"
2. Oscar Wilde - "Portret Doriana Graya"
3. Thomas Harris - "Milczenie owiec"
4. Emily Bronte - "Wichrowe Wzgórza"
5. Lucy Maud Montgomery - "Błękitny zamek"
6. Virginia Woolf - "Fale"
7. Mario Puzo - "Dziesiąta Aleja"
8. Winston Groom - "Forrest Gump"
9. Umberto Eco - "Imię róży"

Trochę tego jest, ale za tydzień zamykają bibliotekę na trzy tygodnie, także zapas mam :) Napiszcie mi proszę w komentarzach na jakich recenzjach Wam zależy, to postaram się napisać.
A tak w ogóle to stosik otrzymuje ode mnie 6/6 i tyle ;)

czwartek, 7 lipca 2011

Kazuo Ishiguro - "Kiedy byliśmy sierotami"

Powiem szczerze - sięgnęłam po tę książkę z bibliotecznej półki ze względu na okładkę. Wprost uwielbiam obwoluty w kolorach sepii, przywołujące na myśl zdjęcia czy pocztówki z minionej epoki. O samym autorze słyszałam niezbyt wiele, wiedziałam tylko, że jego najsłynniejsza powieść to "Nie opuszczaj mnie". Ja zaczęłam przygodę z Ishiguro od rzekomo najgorszej jego książki w rankingu Biblionetkowym.
Właściwie to nie wiem od czego zacząć. Moja recenzja będzie pewnie tak samo chaotyczna, jak fabuła tej powieści. Mamy więc dosyć wyraźnie nakreśloną postać detektywa Christophera Banksa, anglika, mężczyznę o niewyobrażalnej sławie (dosłownie każdy z bohaterów, pierwszo- i drugoplanowych, o nim słyszał i bez problemu go rozpoznaje), dla którego niestraszne są zagadki dotyczące morderstw, porwań itp. Dosyć szczegółowo opisany jest też jego najlepszy przyjaciel z dzieciństwa, Akira - chińczyk, który ma jako 6-7-letnie dziecko niewyobrażalne wręcz problemy ze swoją tożsamością, jego rozważania pasują do refleksji starca.
Po krótce autorowi chodziło o to, by główny bohater rozwikłał zagadkę z dzieciństwa, dotyczącą rzekomego porwania jego rodziców. Muszę wyznać, że książkę czytało się niezbyt przyjemnie. Ishiguro skacze z przeszłości do teraźniejszości tak, że trudno się połapać w którym momencie akcji aktualnie "jesteśmy". Do tego dochodzi niezbyt fortunnie skonstruowana, wiele razy powielana w książce inwersja np. bohater dostaje list, który podobno bardzo mu w czymś pomógł, lecz co to za list i jakie właściwie on ma znaczenie, dowiadujemy się już "po ptakach".
Widać było, że autor nie bez trudności chciał wplątać tło historyczne w niesamowicie porywające (przynajmniej w założeniu) wydarzenia z życia autora. Poza tym, Christopher poznaje na początku książki Sarę, kobietę pragnącą luksusu, blichtru i zbytku. W pewnym momencie Ishiguro zmienia zdanie o kreacji Sary, nienaturalnie ją wybiela, staje się ona męczennicą.
Powiem tak - można by akcję streścić w kilku słowach, bez uszczerbku dla powieści. Dla mnie - osoby, która bardzo ceni wyszukany język powieści - książkę czytało się jak nieudolne opowiadanie naciąganej historii przez wierutnego kłamczucha. Zero wiarygodności, absurdalne zbiegi okoliczności. Do mnie to nie przemawia.
Książka w założeniu miała poruszać tematy braku akceptacji w obcym kraju, okrucieństwo wojny. Ishiguro pokazał namiastkę tych tematów. Dla mnie to trochę za mało. Na koniec jeszcze powiem, iż mimo że czytałam tę książkę parę dni temu, z trudnością mogę przypomnieć sobie poszczególne sceny.
W miarę poprawne czytadło, ale brak zachwytu czy nawet zadowolenia - 3/6

środa, 15 czerwca 2011

"Imperium" - Ryszard Kapuściński

Zanim zacznę pisać o samej książce, chciałabym wtrącić małą dygresję. Jestem zażenowana tym, jak wygląda nauka historii współczesnej na poziomie podstawowym, gimnazjalnym oraz licealnym. Przez te wszystkie lata nie wytłumaczono mi, jak to się stało, że Polska była krajem komunistycznym, a o ruchach zmierzających do wyzwolenia się spod władzy Rosji, takich jak "Solidarność", już nie wspomnę. Od kiedy pamiętam, już I i II Wojna Światowa przerabiana była po łebkach, a na historię powojenną czasu nigdy nie starczyło. Potrafię powiedzieć kim był Nabuchodonozor, a nie umiem opowiedzieć losów Polski po roku 1945. Po prostu brak słów.

To już moje czwarte spotkanie z Mistrzem Reportażu. Wcześniej przeczytałam "Cesarza", "Heban" oraz "Wojnę futbolową". "Imperium" tylko potwierdziło moje przekonanie o niezwykłym talencie Kapuścińskiego.
Mistrz posiadał umiejętność obserwacji życia szarego, codziennego życia. Podczas niejednokrotnych podróżach po rozpadającym się ZSRR, nie skupiał się na panującej władzy, kłótniach i sporach. Z zainteresowaniem śledził jednak, jak zmiany na górze wpływają na miliony Rosjan oraz kilkadziesiąt innych narodów, które do czasu wielkiego upadku ZSRR były od tego państwa-kolosa zależne.
W Imperium panuje chaos, który jednak Kapuściński jest w stanie ogarnąć, uporządkować, opisać. Fenomenalnie opisać. W zupełności zgadam się z felietonem Adama Hochschilda umieszczonym na końcu egzemplarza (wyd. Agora), iż Kapuściński wplata do swoich reportaży nutkę magiczności, nieprawdopodobieństwa. Hochschild przyrównuje to zjawisko do nurtu literatury pięknej, a mianowicie realizmu magicznego. Owszem, można zarzucić Mistrzowi, że ubarwia, koloryzuje, ale nie kłamie. Kapuściński za pomocą tych zabiegów chce jedynie przybliżyć nam - osobom, które Rosję znają tylko z dzienników telewizyjnych i prasy - kwintesencję wielomilionowego, wielkopowierzchniowego państwa, w którym niewiarygodny luksus oraz niewyobrażalna bieda spotykają się dosłownie na jednej ulicy.
Czytałam także niedawno książkę Beaty Pawlikowskiej "Blondynka na Czarnym Lądzie". Mimo, iż jest to również reportaż, Pani Beata produkuje w nim historie nie do uwierzenia. Cała postać niejakiego Michała, który zjawia się w Afryce niewiadomo jak i skąd, by następnie przeżywać mrożące krew w żyłach historie, jest bardzo, ale to bardzo mocno naciągana. Kapuściński z pewnością również naciąga, lecz w sposób, powiedziałabym kulturalny...? Nie próbuje zrobić z czytelnika idioty.
Podsumowując, książka jest niezwykle ciekawa, obfituje w historie narodów, które wbrew swojej woli znalazły się w granicach Imperium, a gdy jest ono u schyłku swojego istnienia, pragną one wyrwać się z tej niewoli. Jak wiemy, do dziś walczą o swoją niepodległość, choć ZSRR należy już do przeszłości.
Dla mnie - być może przyszłej dziennikarki - Kapuściński to Mistrz, autorytet w pełnym tego słowa znaczeniu.

Moja ocena: 6/6

środa, 25 maja 2011

Dorota Terakowska - "Ono"


Wreszcie jestem po maturach. Powiem jedno - nie taki diabeł straszny, jak go malują ;) Mam teraz mnóstwo wolnego czasu, więc korzystam póki się da. W tym próbuje nadrobić moje zaległości dotyczące literatury polskiej.
"Ono" to druga książka pani Doroty, jaką miałam okazję przeczytać. Opowiada ona historię dziewiętnastoletniej Ewy, która zachodzi w ciążę w wyniku gwałtu. Jej matka, ignorantka o niespełnionych młodzieńczych marzeniach, próbuje nakłonić Ewę do aborcji. Dziewczyna jednak rezygnuje z zabiegu z niezrozumiałego dla jej otoczenia powodu - uświadamia sobie, że ONO słyszy. Reaguje na każdy dźwięk dochodzący z zewnątrz.
Dla mnie ta historia jest bardzo autentyczna. Mogłam odnaleźć w niej wiele wspólnych cech z moim życiem. Ja, tak jak i Ewa, marzymy o wyrwaniu się z monotonii życia, podjęciu godziwej pracy. Także rodzina Ewy jest taka, jakich wiele na każdym kroku. Brak pieniędzy, ciągłe kłótnie i obwinianie siebie za całe zło współczesnego świata.
ONO, czyli dziecko mające przyjść na świat, uczy tak naprawdę Ewę, jak ma żyć. Nie tylko przeżyć, ale żyć - godnie, z podniesioną głową, ale także wrażliwie, dostrzegając piękno, które tak często nam umyka w codziennej gonitwie. Więź, która tworzy się między nastolatką a dzieckiem, Ewa stanowczo nie nazywa miłością, chociaż z perspektywy czytelnika tak to właśnie wygląda. Być może jest to wdzięczność za uświadomienie, za to, że Ewa wreszcie może mieć COŚ swojego.
Historia ma niesamowite zakończenie, a raczej dwa. To od nas zależy, które wybierzemy. Chciałabym wierzyć, że wszyscy ludzie wybraliby pierwsze...
Mam nadzieję, że zachęciłam Was choć trochę do lektury.
Ode mnie "Ono" otrzymuje 6/6 bez żadnego wahania :)

sobota, 16 kwietnia 2011

Wojciech Kuczok - "Widmokrąg"


Aż wstyd się przyznać, ale będąc w czasie tego gorącego przedmaturalnego okresu, szukałam w bibliotece książek wg. kryterium objętości. Cegiełki patrzyły na mnie tęsknie, ja jednak twardo wybrałam te naj naj naj najcieńsze. W tym "Widmokrąg" Kuczoka.
To zbiór 5 opowiadań, między którymi przerywniki stanowią tzw. interludia - jedno, dwustronnicowe miniatury.Temat łączący jest oczywiście banalny - miłość. Ale Kuczok nie traktuje miłości tendencyjnie. Pokazuje nam ją niczym w kalejdoskopie, poddaną indywidualizacji. Autor jednak podkreśla, że każdy rodzaj miłości charakteryzuje oderwanie od rzeczywistości, gwałtowne i nieodwracalnie, niestety też czasem tragiczne w skutkach. Mamy więc w głównych opowiadaniach poważnego biznessmana, który odkrywa swoją prawdziwą naturę, młodzieńca oddającego się bezgranicznie swojej pierwszej miłości, parę kochanków próbujących się w dobrej wierze oszukiwać, staruszkę, która przerażona jest własną samotnością i wreszcie psychologa, który leczy ludzi, a sam nie umie poradzić sobie ze swoim życiem.
Trochę myślałam o tym, jak Was przekonać do sięgnięcia po tę książkę i znalazłam pewien sposób. Otóż ta książka napisana jest z pozoru prostym, ale jakże dobitnym i poruszającym językiem.
" (...) bicie serca nie wystarczy, by być żywym, sercu musi mieć dla kogo bić."
"(...) samotność jest wyborem, a osamotnienie wyrokiem (...)"
Podsumowując - świetny język, cudowne historie i bardzo niebanalne uchwycenie tematu.
Moja ocena: 5,5/6